W lipcu przeprowadziliśmy dwa campy koszykarskie dla dzieci z Mazur. W sumie, w Działdowie i w Nidzicy, trenowało 50-cioro młodych koszykarzy! Zawiązał się też nasz Dulnik Team.
Co to jest camp? Camp to z angielska obóz. U nas przyjęło się używać tego określenia do cyklu otwartych treningów organizowanych poza klubem (w odróżnieniu dla obozów treningowych, na które wyjeżdżają całe drużyny).
Pomysł stacjonarnych campów w Działdowie i Nidzicy zrodził się podczas moich rozmów z Radną Miasta, Agnieszką Tańską. Matką wynalazku, i tym razem, była potrzeba.
W obu mazurskich miastach sporo dzieci garnie się do koszykówki. Treningi w roku szkolnym odbywają się w szkołach. Ale co w wakacje? Nie każdego stać przecież na opłacenie obozu, udziału w campie czy klinice dla dzieci. Nieraz nawet zwykłych koloniach. Na marginesie – nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby opuszczać latem Krainę Tysiąca Jezior?
Z takiego założenia wyszłyśmy z Agnieszką (trzeba to powiedzieć – słusznie wybieraną w konkursach na najlepszą radną województwa) i zorganizowałyśmy koszykarskie campy na miejscu.
Okazało się, że był to strzał w „10”! Zarówno w Działdowie (6 – 12 lipca), jak i Nidzicy (16 – 22 lipca), miałyśmy na sali komplet, zakochanych w baskecie dzieciaków.
Po zakończeniu zajęć w Działdowie doszło nawet do tego, że kilkoro rodziców zdecydowało się dowozić dzieci także do Nidzicy! To była dla mnie wielka satysfakcja.
Niejedyna zresztą. Podczas mazurskich campów zawiązał się Dulnik Team. Nie jest tajemnicą, że moje dzieci – Hania i Wojtek – oboje grają w koszykówkę. Oczywiście, nieraz też pomagali mi przy okazji różnych imprez Fundacji.
Jednak to właśnie podczas tegorocznych zajęć, po raz pierwszy robiliśmy wszystko razem od A do Z. Muszę powiedzieć (mam nadzieję, że w imieniu całej trójki), że był to świetny czas.
Moja młodzież doskonale spisała się w charakterze trenerów- asystentów i nawiązywała fantastyczny kontakt z dziećmi. Serce matki rosło z dumy.
W Działdowie i Nidzicy miało jeszcze miejsce wiele niezwykłych zdarzeń, o których mam nadzieję jeszcze kiedyś Wam opowiedzieć…
Ale żeby nie było zbyt patetycznie – zakończę anegdotą.
W środku jednych z zajęć, na halę wpadła zdyszana dziewczynka i z rumieńcem na twarzy przepraszała za spóźnienie. Mało tego, kilka dni później przyniosła jeszcze „wykupne” ciasto!
Po ciężkiej pracy, do „Malinowej pianki” wszystkim zaświeciły się oczy. Jako że pianka była tylko jedna, a chętnych wielu, zdecydowaliśmy że do uczty zostaną dopuszczeni ci, którzy najdłużej utrzymają się w tzw. „planku”. Trudność popularnego ćwiczenia mięśni brzucha była tym większa, że niemal wszyscy pękali ze śmiechu (nie mówiąc o grających marsza kiszkach i cieknącej ślinie). Co można zobaczyć na poniższym filmie.
Ostatecznie pianką podzieliliśmy się wszyscy.
Działdowo i Nidzica – było super. Dziękujemy!
A wniosek z tego płynie prosty – za rok akcję spróbujemy rozszerzyć na inne miasta. Kto chętny?
Pingback: Letnie wspomnienie „małego cudu” – Fundacja Kasi Dulnik